Zwiń

Nie masz konta? Zarejestruj się

Wojna na kasowanie. Jak narzędzia Facebooka stają się „bronią” w wojennej rozgrywce

Anna Wittenberg
Ten tekst przeczytasz w 9 minut
dezinformacja
Celowe zgłaszanie kont na Facebooku jest przewrotną techniką, której używają też zwyczajni użytkownicy.
shutterstock

Z mediów społecznościowych znikają proukraińskie treści, a ich przywrócenie graniczy z cudem

Witold Jurasz, dziennikarz Onet.pl, zamieścił na profilu na Facebooku wpis o wojnie w Ukrainie. „Zareklamował” w nim artykuł z opozycyjnego rosyjskiego portalu Meduza.io – tekst dotyczył zbrodni wojennych popełnianych przez żołnierzy Federacji. Sam napisał, że dobrzy Rosjanie – jak dziennikarze Meduzy – to mniejszość, a większości nie przeszkadza mordowanie cywilów. We wpisie nie było wulgaryzmów, nawoływania do przemocy czy innych zabronionych przez FB treści. Post był widoczny może ze dwie godziny, zaś później Jurasz zorientował się, że jego konto zostało zablokowane.

W podobnej sytuacji znalazł się Jarosław Papis-Rozenbaum z fundacji Hatikva. – Nie mogę nawet opublikować artykułu z rosyjskiego Radia Swoboda o ciągle odkrywanych sowieckich zbrodniach na Ukrainie – dziwi się. Po tym, jak sprawę opisał na Twitterze, wielu komentujących informację przyznawało, że ich profile spotkał taki sam los – według polskich użytkowników Facebooka blokady konta można doświadczyć nawet za podanie dalej proukraińskiego zdjęcia czy filmiku.

Bany utrudniają życie, ale prawdziwą drogą przez mękę jest udowodnienie platformie, że nie złamało się regulaminu. W czasie pokoju, kiedy z moderacją spieraliśmy się o to, czy powinna blokować roznegliżowane dzieła Rubensa, można było nad tym przejść do porządku. Teraz jednak stawka jest znacznie poważniejsza.

Rubens ofiarą

Żeby zrozumieć problemy z usuwaniem postów, możemy cofnąć się np. do 2018 r., kiedy na YouTubie umieszczono satyryczne wideo nagrane na zlecenie rządu Flamandii. W Domu Rubensa w Antwerpii pojawia się tajemnicza służba, która wypytuje zwiedzających, czy mają konta w mediach społecznościowych. Jeśli potwierdzają, są informowani, że nie mogą oglądać obrazów, na których widać nagość, zaś ochroniarze zabierają ich przed dzieła zawierające przyzwoitsze prace malarza. Kręcone ukrytą kamerą wideo to odpowiedź na politykę FB, który nie pozwalał użytkownikom publikować zdjęć obrazów z aktami. Posty, które zawierały reprodukcje takich płócien, blokowano, często wraz z kontami użytkowników.

Absurd? Dla użytkownika FB – owszem. Ale dla samej firmy filtracja treści to poważne wyzwanie. Na Facebooku ma być miło i przyjemnie, by dało się sprzedawać reklamy. Aby zapewnić odpowiedni nastrój, platforma wprowadziła standardy społeczności. Według nich wśród użytkowników nie może być miejsca na mowę nienawiści, podżeganie do agresji czy pornografię. Na platformę trafiają jednak miliardy postów dziennie, a wśród nich i takie z zabronionymi treściami. Aby upilnować użytkowników, Facebook opracował system moderacji. Jego pierwszym ogniwem jest maszyna – specjalne algorytmy, które mają wyłapywać to, co zabronione, jeszcze zanim ktokolwiek się z tym zetknie. Początkowo sztuczna inteligencja była mocno niedoskonała – rozpoznawała za dużo albo za mało. Obrazy Rubensa padały jej ofiarą.

Nieprawidłowo zidentyfikowane obrazki czy posty można jednak zgłaszać do wyższej instancji – to moderatorzy, którzy mogą uznać, że treść jest w porządku i ją przywrócić. Każda ich decyzja uczy automat, gdzie jest granica. W przypadku obrazów flamandzkiego mistrza robot już zwykle nie popełnia pomyłek i można spokojnie publikować zdjęcia „Trzech Gracji”. Cztery lata po aferze Rubensa maszyna stoi jednak przed znacznie trudniejszymi wyzwaniami – musi się nauczyć, jak rozpoznawać dopracowaną dezinformację czy treści naruszające standardy nie wprost.

Służby w kuchni

Robot skanujący posty może też nie zauważyć zabronionych treści. Wtedy cała nadzieja w innych użytkownikach serwisu, którzy zgłoszą platformie takie treści – można to zrobić za pomocą udostępnionego na stronie formularza. Zgłoszenia też weryfikuje robot lub pracownicy Facebooka. I w tym miejscu wracamy do 2022 r. Okazuje się, że narzędzia, które w założeniu miały troszczyć się o dobrą atmosferę, stają się „bronią” w wojennej rozgrywce. Meta, właściciel Facebooka, przyznała w ostatnim raporcie bezpieczeństwa, że stała się celem operacji rosyjskich specsłużb.

„Usunęliśmy sieć ok. 200 kont obsługiwanych z Rosji” – napisali pracownicy Meta i ujawnili, że prowadziły one kampanię wymierzoną w zwyczajnych użytkowników serwisu. Według firmy od połowy lutego obsługiwane z terenu Federacji konta przesyłały poprzez narzędzia do raportowania setki, a w niektórych przypadkach tysiące skarg. Innym użytkownikom zarzucano mowę nienawiści, nękanie i nieautentyczność, by uciszyć ich poprzez wykluczenie z platformy. Celem operacji byli użytkownicy z Ukrainy i Rosji, Izraela, Stanów Zjednoczonych, a także Polski. Działania nasiliły się w połowie lutego, na chwilę przed rosyjską agresją na Ukrainę. Jak napisali analitycy, siatkę tworzyło ok. 50 osób, które koordynowały działania w zamkniętej grupie oficjalnie dotyczącej gotowania. Sama grupa, podobnie jak konta, została usunięta przez Meta pod zarzutem „nieautentycznego zachowania”.

Celowe zgłaszanie kont na Facebooku jest przewrotną techniką, której używają też zwyczajni użytkownicy. Nie da się tego uznać za przestępstwo, więc jedyną instancją, która może za nią ścigać, jest sama platforma. W przypadku rosyjskiej siatki konta odpowiedzialne za masowe zgłoszenia można było usunąć. Na przeciętnych użytkowników nie ma mocnych – raportowanie naruszenia zasad społeczności samo w sobie naruszeniem nie jest.

Fanpage wrócił

Obojętnie, czy doniesie na nas rosyjski troll, dział PR znanej spółki, czy kolega, któremu nie podoba się to, co udostępniamy, to my musimy udowadniać, że nie psujemy atmosfery w sieci społecznościowej. A przywrócenie profilu czy postu po zakazie jest skomplikowane i nie zawsze skuteczne. Przyznaje to sam Facebook, pisząc na swoich stronach, że nie może rozważać każdego odwołania od decyzji o zawieszeniu, bo po prostu nie ma do tego ludzi.

Walkę o przywrócenie profilu stoczyli założyciele strony „Ogólnopolski Bojkot Leroy Merlin”. Popularny francuski market budowlany nie wycofał się z Rosji po jej agresji na Ukrainę. Spowodowało to w Polsce bojkot konsumencki, którego forum stał się facebookowy fanpage. Na stronie można znaleźć linki do artykułów z ogólnopolskiej prasy, grafiki do powielania na protestach i informację o pikietach przed sklepami sieci. Jako grafikę profilową ustawiono połączenie kształtu spadającej bomby i zielonego trójkąta z logo marketu. Strona ma niewiele ponad 2 tys. obserwujących; dla porównania – oficjalny profil Leroy Merlin Polska obserwuje ponad 100 tys. osób.

4 kwietnia okazało się, że profil dotyczący bojkotu zniknął z FB – został zgłoszony do moderacji przez przedstawicieli sieci. Jak w oświadczeniu rozsyłanym do redakcji twierdziła rzeczniczka Leroy Merlin, chodziło o ochronę znaku towarowego. „Przekazywanie informacji podszywając się pod inny podmiot, używanie znaku towarowego stanowiącego własność intelektualną przez podmiot trzeci, a także deformacja tego znaku jest naruszeniem prawa” – pisała choćby do portalu Wirtualne Media. Zaznaczała też, że to nie firma Leroy Merlin usunęła profil aktywistów, a spółka Meta, właściciel Facebooka.

Dla autorów strony to jednak tylko zasłona dymna, a działania sieci miały na celu wyciszenie niewygodnych treści. Autorzy strony postanowili zawalczyć o jej przywrócenie. – Złożyliśmy odwołanie do FB na nieuzasadnioną blokadę naszej strony. Nie jest tajemnicą, że takie działania rzadko są skuteczne, niezależnie jak bardzo byłyby słuszne – przyznaje Ludwik Trammer, jeden z koordynatorów akcji.

Założyciele „Obywatelskiego Bojkotu Leroy Merlin” postanowili więc skorzystać także z innych kanałów. Jak przekonują, z jednej strony pomogło nagłośnienie sprawy w mediach, ale jeszcze ważniejsze okazały się kontakty. – Po usunięciu naszej strony szybko zaczęły się do nas zgłaszać osoby z Ukrainy pracujące w branży IT. Z nieoficjalnych informacji, które otrzymaliśmy, wynika, że to właśnie ukraińskim pracownikom FB udało się doprowadzić do tego, że nasza sprawa została wzięta pod lupę i dokładnie przeanalizowana przez firmę, w bardzo krótkim czasie – wyjaśnia Trammer. Faktycznie, po 24 godzinach autorzy strony dostali lakoniczną informację, że ich odwołanie zostało rozpatrzone pozytywnie. Fanpage wrócił.

Pięć miliardów

– Problem nie polega na tym, że automat mnie zbanował, ale na tym, że gdybym nie był dziennikarzem, mógłbym w sprawie zdjęcia blokady pisać na Berdyczów – mówi Witold Jurasz. Aby odblokować konto, na które nałożono równocześnie kilka kar, uruchomił zawodowe i prywatne kontakty – i dotarł do kierownictwa polskiego oddziału FB. Przez telefon poskarżył się na niesłuszną blokadę, ale po tej rozmowie decyzja została utrzymana. – Zadzwoniłem więc jeszcze raz i dość stanowczo wyraziłem oburzenie. A całą sytuację – niezależnie od tego, że karę mi cofnięto – postanowiłem opisać, bo nie chodziło mi o moją indywidualną sprawę, ale o systemowy problem – tłumaczy.

Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu

Oburzenie pozostało. – Muszę upominać się o przywrócenie postu w czasie, gdy po platformie hulają setki przykładów jawnie prorosyjskich treści i oni tego nie zdejmują. Mogą się tam też wypowiadać przedstawiciele władz Rosji, która po wybuchu wojny w Ukrainie zabroniła u siebie używać FB, uznając jego właściciela za organizację ekstremistyczną – podkreśla Jurasz.

Z nieprawdziwymi treściami w mediach społecznościowych próbuje walczyć Brand24, firma dostarczająca narzędzi monitoringu internetu. Jej badacze przeanalizowali 5 mld punktów styku z dyskusją na temat rosyjskiej napaści na Ukrainę. Jak tłumaczy dla DGP Michał Sadowski, założyciel Brand24, chodzi o miejsca, które mają największy wpływ na dyskusję w danym temacie. – Wzmianka wzmiance nierówna. Czasami dezinformację rozprzestrzeniają konta botów, które mają po 20 śledzących, najpewniej też botów, a czasami poda ją influencer, którego obserwuje 2 mln śledzących. Trzeba interweniować przede wszystkim w przypadku tych drugich – wyjaśnia. Wśród tematów, które znalazły się na celowniku firmy, dominują kwestie społeczne – nieprawdziwe historie o polskich dzieciach wyrzucanych ze szpitali kosztem uchodźców czy tanim paliwie wyłącznie dla Ukraińców. Głównym celem jest maksymalna redukcja zasięgów takich treści.

Firma działa na wielu platformach – na Facebooku, Twitterze, YouTubie, a w ostatnim czasie poszerzyła monitoring o publiczne kanały Telegramu, rosyjskiego komunikatora. Jak przyznaje Sadowski, platformy unieszkodliwiają tylko kilkanaście procent kont, o których raportuje jego firma. I to pomimo wielokanałowych działań. – Poza zgłaszaniem samemu, kontaktujemy się także z NASK, która to organizacja podaje informacje dalej, wykorzystując swoje kanały. NASK wykonuje naprawdę gigantyczną pracę od początku wojny w Ukrainie – przekonuje.

Czy jego zdaniem firmy stają na wysokości zadania? – Trudno oceniać ich postawę. Są w trudnej sytuacji, bo mimo że ich sympatie są zdecydowanie po stronie Ukrainy, chcą nadal zachować wsparcie dla wolności słowa. Niestety granica pomiędzy wolnością słowa a propagandą (dezinformacją) jest w wielu przypadkach bardzo trudna do uchwycenia. Dlatego my skupiamy się wyłącznie na zgłaszaniu tych spambotów czy profili, które nawołują do przemocy. To akurat jasne kryterium, które narusza regulaminy popularnych platform społecznościowych – wyjaśnia.

Problem rozwiązany

Korporacje mają problem, zwłaszcza te, które zdecydowały się pozostać w Rosji po 24 lutego. Google co prawda odebrał tamtejszym mediom możliwość monetyzowania treści i zablokował propagandowe kanały na YT, ale ponieważ ma w Rosji oddział i pracowników, musi grać na zasadach, które dyktują władze Federacji. A to oznacza np. kasowanie słowa „wojna” z komunikacji firmy kierowanej na ten rynek.

4 marca do kodeksu karnego Rosji wprowadzono karę więzienia za „wprowadzanie w błąd odnośnie do działań rosyjskiego wojska”. Według rosyjskich władz agresja na Ukrainę to nie wojna, a „specjalna operacja militarna”, a kto powie inaczej, może spędzić trzy lata za kratami. Jeśli dodatkowo zrobi to w kanałach, które pozwolą na rozprzestrzenienie informacji w dużym zasięgu – nawet 15 lat. Jak odkrył niezależny dziennikarski serwis The Intercept (ufundowany przez założyciela platformy zakupowej eBay), tłumacze, którzy pracują nad przekładami materiałów Google, zostali poproszeni o to, by nie używać w nich zakazanego słowa. Na efekty wewnętrznej cenzury nie trzeba było długo czekać. Na angielskojęzycznej wersji „Polityki reklamowej Google’a” można zobaczyć notkę z 27 lutego. Pod hasłem „Aktualizacja zasad dotyczących wydarzeń o charakterze wrażliwym” spółka wyjaśnia, że wstrzymała reklamy od rosyjskich spółek mediowych z powodu „wojny w Ukrainie”. W rosyjskojęzycznej wersji tej aktualizacji mowa już o „nagłych wypadkach”.

Jeśli konflikt w Ukrainie będzie eskalować, platformy być może zostaną zmuszone, by nie tylko jednoznacznie opowiedzieć się po jednej ze stron, lecz także ze wszystkich sił ją wspierać. Czy to dobrze? Zawężanie granic świata rzadko wychodzi na dobre. Widać to na drugim krańcu globu, gdzie też trwa wielkie kasowanie postów.

Od początku marca w Szanghaju narastały problemy związane z pandemią koronawirusa – miasto zmaga się z wariantem Omikron. Przez cały miesiąc władze starały się opanować sytuację, aż w końcu sięgnęły po twardy lockdown dla całego regionu. Sytuacja zdaje się jak z dystopijnych filmów o przyszłości – między budynkami latają drony wzywające do pozostania w domu, chorzy lądują w nieprzygotowanych do tego halach i centrach sportowych, dzieci z powodu kwarantanny oddzielane są od rodziców, a pracownicy finansjery zostali wyposażeni w śpiwory i zamknięci w biurach, by lockdown nie przeszkodził w przepływach kapitału. W dodatku mieszkańcom zaczyna brakować jedzenia, w niektórych relacjach pojawiały się wątki o głodujących ludziach. Wielu narzekało na sytuację, ale też szukało pomocy w serwisie społecznościowym Weibo (można porównać go do Twittera), pod hasztagiem (w tłumaczeniu) #zakupyspożywczewSzanghaju. 8 kwietnia, kiedy liczba zakażeń doszła do 22 tys., a nastroje wydawały się już naprawdę gorące, hasztag nagle zniknął. Po wpisaniu go w wyszukiwarkę Weibo nie wyświetlały się już żadne wiadomości. Jeden z użytkowników podsumował: „Dobra wiadomość! Problem «zakupów spożywczych w Szanghaju» został rozwiązany!”. ©℗

Od połowy lutego obsługiwane z terenu Rosji konta na FB przesyłały poprzez narzędzia do raportowania nadużyć setki, a w niektórych przypadkach tysiące skarg. Zarzucano innym mowę nienawiści, nękanie i nieautentyczność, by uciszyć ich poprzez wykluczenie z platformy. Celem operacji byli użytkownicy z Ukrainy i Rosji, Izraela, USA, Polski. Jak napisali analitycy Meta, siatkę tworzyło ok. 50 osób, które koordynowały działania w zamkniętej grupie oficjalnie dotyczącej gotowania